Zawsze mi się przypominają te słowa w książce zażaleń, które ongiś wpisał
jeden z pacjentów: przychodzę dzisiaj na zdjęcie, a tu rykigina zepsuta.
No więc nasza rykigina znowu się zepsuła i w związku z tym mam dzisiaj przymusowy
dzień urlopu.
Powinnam się cieszyć? może i tak, ale przyznam, że to denerwuje.
Znów wczoraj hektolitry potu wylałam nad mozołam walki z aparatem.
I potem zawsze mam takie głupie uczucie winy……
No właśnie, nic złego tej machinie piekielnej nie zrobiłam, po prostu siedzi w nim
jakieś złośliwe stworzonko, które postanowiło mi uprzykrzyć życie.
I ani groźbą, ani prośbą nie mogę go przekonać, że ma po prostu działać.
Nawet wczoraj postraszyłam go, że młot na niego wykorzystam….i nic….
Dziwicie się może?
Zawsze ten, kto pracuje na jakimś aparacie świetnie go zna, tzw. od podszewki.
Zna każde jego stuknięcie, każde mrugnięcie lampy, ja też znam i świetnie wiem, kiedy
ma zamiar odmówić posłuszeństwa, ale niestety nie umiem tego opanować.
A nasz aparat jest wyraźnie himeryczny, szczególnie, gdy ja za nim zasiadam, chociaż
i Jarkowi i Łukaszowi też czasami tego posłuszeństwa odmawia.
Nie mam innego wyjścia jak podporządkować się chochlikowi, trudno, od czasu
do czasu tak być musi – siła wyższa.
A za oknem cieplutko się robi – jaka przyjemna pora roku.
Pewnie dlatego, ze w kwietniu właśnie ja przyszłam na ten świat.
A kiedy?
Oj, już blisko, bardzo blisko.
Miłego dzionka.