A czego może się chcieć w poniedziałkowy ponury poranek?
Pogoda nie najlepsza a po mnie łazi jakis dziwny wirus, który mnie męczy okrutnie.
Niby nie jestem przeziębiona, ale nos mam prawie pełny, niby nie kaszlę, pewnie tyle co zwykle,
dziwne, bo wirus ułożył się w moim brzuchu i tam lekką rewolucję robi.
A skąd wiem, że jest?
Bo bolą mnie wszystkie kosteczki, a siły mam tyle co krasnoludek.
Przy najmniejszym wysiłku okrutnie się męczę.
Wczoraj miałam na obiedzie Ważną Osobę, a zrobienie tego obiadu okupiłam
wielkim naprawdę wysiłkiem, niestety musiałam przy gościu na chwilkę się
położyć, bo mi było okropnie słabo.
Poleżałam, odpoczełam i było niby o.k, ale ledwie gość za drzwiami zniknął, już
w łóżeczku leżałam.
Monika jakiś wirus od kilku dni pielęgnuje, pewnie mi coś „sprzedała”
Gdy komputer połknie wirusa, robi się szybko skanowanie i wywala darmozjada.
Żeby tak można było i z człowieka taki wirus szybko wywalić…
Ale nie, on musi trochę pobyć, narozrabiać i dopiero sobie ginie.
Bo nie dopuszczam nawet myśli, że to może być ten złośliwy wirus świńskiej grypy, który
mnie powali, o nie, nie dam się.
Dzisiaj czy tak czy siak do pracy iść muszę, bo mam porejestrowanych kilku
pacjentów i nie miał by kto i tak mnie zastąpić.
No proszę, jaka jestem niezastąpiona.