No i wcale się nie dziwię, że miałam we wczorajszym wpisie tyle obiekcji związanych
z tą moją pracą, chyba miałam jakieś przeczucia.
Właściwie cała sobota była nieco dziwna.
Zaczęło się wszystko od alarmu, który mi się włączył w przychodni
Oczywiście moja wina, bo nie usłyszałam kliknięcia pierwszego klawisza, więc ponowiłam
klikanie raz jeszcze tego numerka, po czym wcisnęłam następne i……. rozległa
się tak niesamowicie głośna syrena alarmu, która świdrowała uszy i dostawala się aż
do żołądka.Zaczęłam nerwowo wyłączać ten alarm, tylko, że nijak mi się to nie udawało.
Syrena wyła i wyła, a ja miotałam się tam i z powrotem i czekałam aż zadzwonią
z tej ochroniarskiej firmy i tego wyjca wyłaczą.
Tylko, że nikt stamtąd nie dzwonił…….
Na szczęście u Szefa na komórce wyświetla się alarm w przychodni i to on pierwszy
zadzwonił pytając co się dzieje i pouczył pośród tych ryków i gwizdów
co i jak mam wyłączać.
Prosta sprawa, trzeba było kod od początku wcisnąć, klawisz po klawiszu, tylko,że
mnie już wtedy nerwy poniosły i się pogubiłam.
Alarm na szczęście się uspokoił, ale bardzo długo jeszcze dźwięczało mi w uszach.
Pan z Ochrony zadzwonił gdzieś po 20 minutach, rzeczywiście fantastyczna ochrona,
i poprosił o hasło.Widać mu się nie spieszyło i gdyby to był rzeczywiście włam,albo
co gorsze napad , raczej marny koniec tego biedaka uwięzionego w wyjącej
przychodni bym widziała.
No dobra, potem trochę męczyłam się z aparatem, na szczęście musiałam go
włączać tylko dwukrotnie, potem jakoś już na szczęście działał.
Jak przewidywałam, nie było zbyt dużo dzieci i tylko jedno zdjęcie dzieciaczkowi
zrobiłam, inni albo mieli już swoje zdjęcia, albo jeszcze to nie był czas na robienie
nowego, w końcu ochrona radiologiczna jakaś obowiązuję i nie można zbyt często się
prześwietlać.
Brygada hydrauliczna przyjechała po 13-stej po mnie na Żabiniec, a jakże, tylko, że
samochodem terenowym -Patrol. No i jak do przewidzenia było ,nie udało mi się do
tego wojskowego eksponatu wejść, bo pierwszy schodek był bardzo wysoko, a ja
niestety mam już całkiem niesprawne nogi ( no dobrze i jestem za gruba i za ciężka),
tak wysoko wyspindrać się już nie umiem niestety.
Wika nawet poddawała koncepcję przyłożenia do auta drabinki, na szczęście
Maciek ochłodził jej niecne zapały wobec biednej, starej, schorowanej ciotki.
Skutek był taki, że Maciek i dziewczyny pojechały do mojego domu Patrolem
(taszcząc moje zakupy, które w pobliskim sklepie zrobiłam), a ja byłam zmuszona
jechać do domu taksówką. Przecież gdybym chciała akurat wtedy popierać miejską
komunikację, musieli by na mnie długo, oj długo czekać, bo zanim doszłabym do
przystanku autobusowego ( a jest spory kawał), zanim autobus by przyjechał
( w sobotę jeżdzą autobusy mojej lini okropnie rzadko), zanim bym nim dojechała ,
a potem jeszcze zanim doszłabym do domu musiała by minąć conajmniej
murowana godzina, jeżeli nie jeszcze dłużej. Nie wiem, czy Maciek byłby szczęśliwy
tyle na mnie czekać, więc mój powrót taxi był optymalnym wyjściem z tej sytuacji.
No potem już pasmo moich udręk na szczęście się skonczyło, bo Pan Hydraulik
spisał się bardzo sprawnie, fachowo i szybko i nawet nie zostawił po sobie
okropnego balaganu, jak to mają hydraulicy w swoim zwyczaju.
Pomocnice brygadiera pomagała dzielnie, stąd czystą łazienkę po sobie pozostawili.
Oj pamiętam takiego hydraulika, pana Kazia, który pracował we firmie na przeciwko
mnie, który zazwyczaj na wszelkie tego typu naprawy przychodził, ale potem
do łazienki wejść się nie dało, wszędzie było błoto i porozlewana woda. Koszmar.
Na szczęście ta firma wyprowadziła się gdzieś na drugi koniec miasta i koszmarny
pan Kazio już mnie nie straszy.
Po zrobionej naprawie, czyli po wymianie baterii w brodziku i po wymianie
syfonu w umywalce, brygada zasiadła do konsumowania pysznych lodów
firmy Grycan.Ja też oczywiście je jadłam, chociaż po tej przygodzie z Patrolem
raczej powinnam była się nieco opamiętać, ale ja tak lody lubię…..
Co prawda była to już na wpół rozmrożona masa z leśnych owoców, bo specjalnie
nie dałam ich do zamrażalnika, myślałam, że będziemy szybciej je konsumować.
No i bardzo mądrze położyłam je na stoliku….koło kaloryfera.
Cała Ciotka, można było przewidzieć skutki takiej lekkomyślności.
No, ale i tak były pyszne.
Trochę potem jeszcze porozmawialiśmy, poswpominaliśmy dawne czasy i rodzinka
wypełniwszy dobry uczynek wobec Cioci Ewy pojechała odpoczywać do swojego
domku, a ja oczywiście szybciutko potuptałam do swojego komputerka,
no bo jak mogły tak długo ulubione plemionka pozostać bez opieki????
Potem pobawiłam się jeszcze e trochę słownikiem umieszczonym w info- boxie
na gg i miałam przednią z tym zabawę, bo niby jest funkcja tłumaczenia słów
na różne języki, między innymi na język hiszpański, ale jakoś ten bot wyraźnie
hiszpańskiego języka nie lubi, lub go należycie nie opanował, bo nie chciał mi słów
nawet prostych takich jak mama przetłumaczyć, a jak mu napisałam słowo makaron
i poprosiłam o przetłumaczenie odpisał mi , że nie zna takiego słowa i czy przypadkiem
nie chodziło mi o słowo kakao. Widać kakao było bliższe sercu bota. bo zostało
przez niego nawet sprawnie przetłumaczone 🙂
A dzisiaj mam ostatni raz dostęp do netu przez tą wspaniałą firmę , której nie polecam.
Ale o tym napiszę już jutro, bo nie miałabym jutro wtedy weny na nowy wpis
Cieszmy się niedzielą !!!