Ciekawa jest historia Jerzego III, panującego na przełomie XVIII i XIX wieku. Króla, który zwariował, a którego losy publiczność zna choćby z filmu „Szaleństwa króla Jerzego”. Jerzy sadził na grządkach steki z wołowiny, rozmawiał z drzewami i rzucał się w seksualnym szale na damy, a mimo to rządził przez kilkadziesiąt lat i był powszechnie akceptowany. Anglicy nauczyli się wtedy, że szaleństwo nie musi oznaczać, że ktoś jest kompletnie niekompetentny, bo Jerzy miał też długie okresy bardzo sensownego panowania. Nauczyli się dawać pewien kredyt zaufania szaleńcom, licząc się z tym, że wśród dziesięciu takich osób mogą być dwie, które okażą się nie do końca szalone, a z tych dwóch, jedna wymyśli dwadzieścia rzeczy głupich, ale też dwie genialne.
Dlaczego przytaczam ten wyjątek tekstu? Coś mi przypomina, zwłaszcza zamieszczone w nim zdanie, że szaleństwo wcale nie do kończ może oznaczać brak kompetencji, bo czasami bywa tak, że taki człowiek wymyśli kilka mądrzejszych rzeczy.
Ale jak dotąd raczej nie udało się tej osobie, którą mam na myśli , niczego super genialnego wymyślić. Może to dlatego, że jednak w szale nie rzuca się na kobiety (???), nie wiem też, czy ten człowiek cokolwiek sieje w swoim ogródku, raczej na takiego nie wygląda, ale na pewno nie rozmawia z drzewami, tylko z rozkoszą rozmawia z …… kotem.
No, chyba, że jeszcze nie osiągnął tego stopnia zidiocenia, co król Jerzy III, chociaż ciągotki, by zostać carem już ma.
Ja co prawda też z kwiatkami rozmawiam, czasami nawet z moim brzusiem!, ale wiem, że roślinki to lubią i lepiej wtedy rosną, a brzusio, cóż , jednak czasami ulega moim perswazji i przestaje mnie boleć. Coś w tym jednak musi być.
Tylko tyle, że ja nie jestem królową i nie mam ciągotek być cesarzową, ba, nawet dyrektorką jakiejś firmy, więc ewentualne moje dziwactwa nikomu nie przeszkadzają.
No dobra, przestaję się już czepiać.
To może coś o wczorajszej niedzieli wspomnę?
Dzień był śliczny, słoneczny, aczkolwiek lekko mroźny. To ostatnie określenie akurat w niczym mi nie przeszkadzało, bo zajęta byłam kuchennymi wyczynami i w związku z tym nigdzie z domu nie wychodziłam, ale i tak miałam uchylone okno w kuchni, bo wyziewy papierosowo – jedzeniowe nie najlepiej na humorek, no i na twórczą pracę wpływają, a przecież cokolwiek by się nie gotowało i tak zapach w eter leci.
Miałam mały dowód na to, że jednak mroźno było za oknem, bo barszcz, który ugotowałam poprzedniego wieczoru , zgodnie z zasadami ergonomii, czyli rozłożenia pracy według możliwości danego człowieka, miał lekką skorupkę lodu ma powierzchni. No nie taką oczywiście, żebym musiała odkuwać go od garnka, ale jednak troszkę lodowych płatków na nim znalazłam. Zupkę odgrzałam na ogniu i podałam z uszkami.
A co z drugim daniem? Otóż tym razem drugie danie było jednopostaciowe, albowiem podałam risotto z mięskiem mielonym i kawałkami kiełbasy z kurczaka, którą podgrzałam wraz z cebulką i owym mięskiem na patelni, ułożyłam wszystko warstwami, a więc najpierw w lekko wysmarowanej oliwą formie położyłam porcję ryżu, potem pokryłam go przesmażonym mięskiem, które znów przykryłam porcją ryżu a na wierzchu położyłam topiony ser w plastrach i wszystko zalałam śmietaną, rozbełtaną z surowym jajkiem. Wszystko to pięknie zapiekłam (oj, zapomniałam o zielonej pietruszce, którą specjalnie na tę okazję zakupiłam), na wierzchu potrawy zrobiła się taka fajna, brązowa skorupka, nie, nie twarda, bardzo smakowita!!!
V.I.P. przyniósł pyszny chrust (chyba jednak nie on sam osobiście go smażył), więc podałam jeszcze do niego herbatkę z cytryną. Och, cytryna, wyraźnie wczoraj na nią miałam ochotę, widać przez ten zalegający w moich nozdrzach katar, organizm usilnie upominał się o witaminę C.
A potem siedzieliśmy i rozwiązywaliśmy bardzo trudną krzyżówkę z przymrużeniem oka. Osobiście niezbyt lubię akurat rozwiązywać takiej krzyżówki, bo czasami naprawdę trudno domyślić się, co autor miał na myśli, bowiem jest to krzyżówka skojarzeniowa, a z tymi skojarzeniami to różnie bywa, czasami są one naprawdę bardzo odległe od logiki, chociaż w sumie logiką są w pewnym sensie obdarzone.
I tak miło minęła mi ostatnia niedziela miesiąca stycznia.. Całkiem sympatycznie, nieprawdaż?
A dzisiaj jest znów poniedziałek, czyli najdłuższy dzień tygodnia.
Na szczęście zapowiada się on znów całkiem pogodnie, słonecznie i co najważniejsze prognoza twierdzi, że temperatury wreszcie będą na plusie.
Ale najważniejsze jest to, ze dzień wydatnie już jest coraz dłuższy, coraz później zapada zmrok, co cieszy, oczywiście w oczekiwaniu na dni, gdy o godzinie 17 – 18 – 19 słoneczko jeszcze będzie nas ogrzewało, a to już, miejmy nadzieję, całkiem niedługo nastąpi.
Jak to w poniedziałki bywa, do pracy idę na popołudnie i jeszcze co prawda będę jeszcze o zmroku z niej wracała, ale zmrok, to jeszcze nie ciemna noc, która w porze moich popołudniowych powrotów z pracy nie tak dawno mi przeszkadzała.
A jutro będzie już wtorek, a po nim….wyczekiwana ze znanych powodów, moja, a raczej nasza, czyli Ulki i moja ukochana środa, już nie mogę się doczekać. Uleczko, już dzisiaj serdeczniej Cię z Krakowa pozdrawiam, ale na całusy, no i oczywiście na różyczkę te dwa dni jeszcze cierpliwie poczekać musisz.
Dzisiaj, na dobre rozpoczęcie nowego tygodnia, przynoszę Ci bukiet z tulipanów.
Życzę Wszystkim, by i ten dzisiejszy poniedziałek i cały po nim następujący tydzień był niezwykle udany.
Na pewno będzie taki dla naszych małopolskich dzieci, które teraz rozpoczynają ferie zimowe. Co prawda nie wszystkie dzieci będą mogły wyjechać na zasłużony odpoczynek, ale i niech one mają trochę radości z wolnych od nauki dni.
Dużo słoneczka, dużo śniegu i wspaniałej zabawy im życzę.
No to rozpoczynamy nowy tydzień……